Zosia
Słowo się rzekło, kobyła u płota. Ponieważ słowo się już rzekło, to piszę w końcu o Zosi, ale zaznaczam, że nie należy mylić jej z jakimś kopytnym czworonogiem. To było tylko takie przysłowie...
We wrześniu 2001 zalatwiłem sobie urlop dziekański ostatnią resztką zdrowego rozsądku. Był to jakiś przebłysk świadomości, bądź, dodając do tego wymiar religijny, było to natchnienie zesłane przez Ducha Świętego. Przez całe wakacje 2001 tkwiłem w świecie swoich wyobrażeń daleko oderwany od otaczającej mnie rzeczywistości. Ale że coś mnie oświeciło, to poszedłem do pana dziekana i udało mi się wynegocjować powtórzenie drugiego semestru drugiego roku studiów.
Miałem więc prawie pół roku przed sobą. Sporo się dzialo przez ten czas. Głównie w mojej głowie, ale też i poza nią. A to, co się działo poza moją głową było głównie udziałem Zosi.Jak już wspomniałem, poznalem ją w dość niesamowitych okolicznościach. Od kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, widywaliśmy się kilka razy w tygodniu.
Zbyt wiele ze sobą nie rozmawialiśmy, gdyż ja wtedy raczej mało mówiłem (więcej myślałem), a Zosia nie ma zbyt wielu tematów do rozmów jako że nie jest ona nazbyt skomplikowaną duchowo jednostką.
To znaczy jest bardzo skomplikowana, ale nie sposób odgadnąć co jej się w głowie kłębi, bo jak mówi, to albo mówi tak, jak by cały czas kłamała albo mówi jak dziecko, które dopiero uczy się składać zdania, przez co każde słowo jest wypowiedziane z odpowiednim, dla powagi kreacji wypowiedzi słownej, pietyzmem. Nie da się więc odgadnąć co autorka ma na myśli, a skoro nie wiadomo co ma na myśli, to też nie wiadomo co o niej myśleć tak w ogóle...