Zabobony?
Na samym początku mojej choroby wydawało mi się, że jestem człowiekiem obdarzonym jakimiś nadprzyrodzonymi umiejętnościami. Wynikało to ogólnie rzecz biorąc z bardzo wielu czynników, które spowodowały, że wziąłem objawy choroby na poważnie, a nie z dystansem. Poznałem podczas trzech pobytów w klinice wielu młodych ludzi, którzy od pierwszego ataku traktowali swe objawy jako oznakę choroby. Mieli szczęście. Mieli niesamowite szczęście, że nie wpakowali się w interpretacyjne bagno w którym ja ugrzązłem już na wstępie po samą szyję.
Jednym z czynników, który spowodował, że zabrakło mi dystansu, czy „krytycyzmu”, jak mówią psychiatrzy, jest fakt zainteresowania się tzw. „paranaukową” dziedziną o wdzięcznej nazwie: „radiestezja”. Niezbyt bogate mam informacje na temat tej całej radiestezyjnej szarlatanerii, ale polega to mniej na założeniu, że istnieje w przyrodzie jakiś specyficzny rodzaj promieniowania, który może nawet decydować o naturze rzeczy jako takiej. Ludzie, którzy mają odpowiedni potencjał energii (jest to coś, co decyduje o tym, czy można zostać radiestetą, czy nie) mogą, na ten przykład, leczyć innych. Polega to na tym, że radiesteta oczyszcza za pomocą na przykład wahadełka na przykład „Izis” negatywną energię z ciała chorego na coś pacjenta. Ponadto radiesteci mogą rzekomo odnaleźć zaginioną osobę używając do tego jakiegoś przedmiotu należącego do zaginionej osoby, ponieważ przedmiot ten zostal „napromieniowany” przez tę osobę. Ogólnie rzecz biorąc – niezłe zabobony...
Jednak po części wierzylem w te zabobony. Sam fakt, że wahadełko trzymane przeze mnie w prawej dłoni zaczynało się kołysać po okręgu nad moją lewą dłonią w zależności od mojej woli powodował, że podchodziłem do tematu z należytą powagą. W tej chwili mam wątpliwości, czy to wahadło rzeczywiście się kręciło. Raczej skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że to ja podświadomie nim kręciłem, a właściwie moje dwa palce – kciuk i wskazujący odwalały tę magiczną robotę na rozkaz impulsu nerwowego pochodzącego z mózgu. Impuls z mózgu mówił – to ma się kręcić, a podświadomość odpowiednio już zadbała, by nitka zwieńczona mosiężnym wahadłem odpowiednio się poruszała. Z drugiej jednak strony zastanawia mnie do dzisiaj fakt elektryzowania moich dłoni... W momencie kiedy się skupiałem na wahadle z myślą: „chcę się naładować energią” zaczynałem czuc w dłoniach lekkie mrowienie. Było to uczucie podobne do ścierpnięcia wynikającego z niedokrwienia. Z ta tylko różnicą, że jak zbliżyłem swą dłoń do dłoni kogoś innego, to ten ktoś zaczynał czuc podobne mrowienie, które jakby za pomocą jakiejś tajemniczej transmisji elektromagnetycznej przechodziło poprzez moje palce do czyjejś dłoni . Zastanawiające. A może ci, co mi mówili, że to czują kłamali?