Wstęp i teza
Teza – „Święci istnieją...”. Kto wierzy ten wie i nie trzeba go przekonywać; ten kto nie wierzy nie musi mi wierzyć. Chciałbym ażeby dane mu było uwierzyć. Uwierzyć tak po prostu bez konieczności grząźnięcia w tym bagnie refleksji, w którym ja już bezpowrotnie utonąłem lat temu kilka...
Opatrzność była jednak na tyle łaskawa, że pozwoliła mi na wypowiedzenie, a właściwie na napisanie tych kilku słów, które niczym bąbelki ostatniego krzyku topielca wydobywają się na powierzchnie zatęchłych trzęsawisk ponurej rzeczywistości.
„Dlaczego rzeczywistośc, o której była mowa przed momentem jest od razu porównana z grząskim błockiem?” – zada ktoś pytanie. „Przecież ten nasz ludzki świat jest piękny i pełen harmonii.” – padnie czyjaś odpowiedź. Dodam coś od siebie – mam w dupie taką harmonię. Wolę już od niej jakiś przeciętny, zwykły akordeon. Harmonia tego świata wcale nie nastraja mnie zbyt pozytywnie, wręcz przeciwnie – „obniża mój nastrój” (termin fachowy) do poziomu wiolonczelowego, burczącego basu. Wcale nie uważam, że jeśli coś jest harmonijne, to jest od razu dobre. Kiedyś tak sądziłem, ale zmieniłem zdanie razu pewnego, kiedy to odkryłem, że ten świat jest właśnie zbyt harmonijny. Moje odkrycie albo wynikało z mojej choroby, albo wręcz przeciwnie – choroba wynikała z odkrycia. A na czymże polegało owo odkrycie? Na niczym innym jak na ucieleśnieniu kolejnej wersji spiskowej teorii dziejów.
29 marca Roku Pańskiego 2004 – oto początek wynurzeń, a może nawet werbalnych wynaturzeń wariata, który ma już prawie dwadzieścia cztery lata... O co w tej całej paplaninie chodzi? – sam naprawdę nie wiem, ale choroba ponoć już przechodzi, czyli z głębi bagien przesiadam się do łodzi, lecz kogo to obchodzi...